9.8 C
Warszawa
wtorek, 16 kwietnia, 2024.

Dzień bez treningu był dniem zmarnowanym

W 2010 roku ukazał się po raz pierwszy magazyn SHODAN. Wśród materiałów, które w nim publikowaliśmy, był zapis rozmowy z profesorem Krzysztofem Rybińskim. Przypominamy ten materiał, bo właściwie nic nie stracił na swojej aktualności… nawet po wielu latach. Polecamy ten materiał wszystkim, którzy mają chociażby najmniejsze wątpliwości w podjęciu wysiłku treningu Karate.

Jestem pewien, że ten sukces zawdzięczam po części cechom charakteru, które uformowały się podczas tysięcy godzin spędzonych w dojo. To Karate nauczyło mnie mówienia tego, co myślę, uczciwości i solidności, zaufania do ludzi, umiejętności współpracy z innymi oraz chęci niesienia bezinteresownej pomocy.

Nie lubię mówić o sobie, bo jestem z natury skromnym człowiekiem. Jednak, ponieważ moje doświadczenie życiowe może być pożyteczne dla dzisiejszych adeptów Karate, postanowiłem zrobić wyjątek dla magazynu SHODAN.

Na przełomie lat 70-tych i 80-tych chodziłem do jednej z praskich szkół podstawowych. Nauczyciele nazywali mnie zdolnym łobuzem; na zakończenie ósmej klasy miałem średnią 5.0 (wtedy piątka była najwyższą oceną). Ale przez „dobre” ze sprawowania, mimo najwyższej średniej w szkole, nie miałem czerwonego paska na świadectwie. Wcześniej byłem nawet zawieszony w prawach ucznia za łobuzowanie, ale ponieważ byłem dobry w nauce, skończyło się na groźbie kuratora i na pastowaniu podłogi w szkolnej bibliotece przez miesiąc. No i dostałem lanie paskiem od ojca; po latach doceniłem fakt, że rodzicom zależało na dobrym wychowaniu syna jedynaka. Niektórzy koledzy z klasy w tym czasie okradali kioski, ale szczęśliwie dla mnie oni poszli do zawodówek i zmarnowali sobie życie, a ja poszedłem do liceum i odniosłem sukces.

W szóstej i siódmej klasie byłem gruby (z tymi, którzy się ze mnie wyśmiewali, biłem się na przerwach, z różnym skutkiem). Ale w siódmej klasie miały miejsce dwa wydarzenia. Wyjechałem na obóz harcerski i w czasie wakacji schudłem 15 kilo. Gdy po powrocie zobaczyła mnie mama – zaniemówiła. No i w jednym z praskich klubów zobaczyłem film „Wściekłe pięści” z Bruce Lee – dwa lata przed kinową premierą „Wejścia smoka”, mojego ulubionego filmu po dziś dzień.

Po jego obejrzeniu postanowiliśmy z kolegą zapisać się do sekcji kung-fu. Ale ponieważ nie mogliśmy znaleźć odpowiedniego klubu, zdecydowaliśmy się na judo, bo wydawało nam się podobne. W sekcji judo nie było już miejsc, były natomiast w sekcji karate. Nie wiedzieliśmy, co to takiego, ale brzmiało dobrze – więc się zapisaliśmy. To była sekcja Karate Kyokushinkai.

Już na pierwszym treningu dostaliśmy taki wycisk, że kolega więcej nie przyszedł. Ja też byłem bliski decyzji o rezygnacji, bo mięśnie brzucha miałem słabe, a sprawdzanie ich twardości przez senpai kopnięciem mae-geri lub mocnym uderzeniem gyaku-tzuki za każdym razem kończyło się tak samo: leżałem zwinięty z bólu na podłodze. Po kilku miesiącach odkryłem, że wieczorami w pobliskiej szkole odbywają treningi Karate Shotokan i tam się przeniosłem. To były czasy codziennych treningów, jak nie na dojo, to w parku z kolegami.

Po tym, jak zdobyłem zielony pas, sekcja się rozpadła; trenowałem jeszcze jakiś czas Shotokan u sensei Rafalskiego i Drewniaka, ale w końcu trafiłem do sekcji Karate na Pradze, która zawiązała się w mojej dawnej szkole podstawowej.

Chodziłem wtedy do liceum i jednocześnie trenowałem Karate-do i zapasy na Legii. Dwa razy w tygodniu miałem treningi jeden po drugim: o 16 zapasy, o 19 Karate. Rzeźba jak Bruce Lee, mięśnie brzucha ze stali: robiłem 1500 brzuszków w serii, 100 ude-tate-fuse, 40 podciągnięć na drążku.

Profesor Krzysztof Rybiński

W liceum koledzy chodzili na imprezy, a ja na treningi, bo dzień bez treningu był dniem zmarnowanym.

To wtedy Karate nauczyło mnie niebywałej koncentracji na tym, co robię i niebywałej dyscypliny. Studiowałem jednocześnie na dwóch fakultetach: ekonomii i informatyce na Uniwersytecie Warszawskim, i miałem na obu jedne z najlepszych wyników. Byłem też prezesem klubu Karate oraz dorabiałem, jako informatyk. Jednocześnie dla urozmaicenia trenowałem kung-fu u sifu Braksala, judo w sekcji Uniwersytetu Warszawskiego, ale zawsze najlepiej czułem się na dojo na treningach Karate.

Podobało mi się, że Karate-do, propagowany w tym czasie przez Ryszarda Murata, kładł nacisk nie tylko na umiejętności techniczne, ale także na rozwój umysłu. Trzeba było czytać o Karate, uczyć się słówek, po treningach rozmawialiśmy nawet o filozofii. W Karate-do miałem brązowy pas. Do tej pory mam gdzieś czarno-białe zdjęcie, jak lecimy naprzeciw siebie z sensei Wiewiórowskim, obaj wykonując technikę tobi-yoko-geri. Zdjęcie nadawałoby się do wykorzystania w filmie o Karate.

Byliśmy dobrzy, chociaż nie startowaliśmy w zawodach, bo adepci Karate-do nie uczestniczyli w walkach sportowych. Dla nas to było „do”, czyli droga życia, sposób na życie, a nie sport. Zresztą pewnie do tej pory niektórzy mieszkańcy bloków na Pradze mogą pamiętać, gdy najpierw jako nastolatek, a potem student, codziennie rano wybiegałem do pobliskiego parku ćwiczyć kata.

Przez wiele lat moim marzeniem był wyjazd do Japonii. W 1989 roku poprzez organizację studencką AIESEC otrzymałem roczną praktykę w Japonii. Ponieważ Polska była ciągle krajem komunistycznym, więc były problemy z wizą, ale dostałem ją po pół roku starań i w styczniu 1990 roku wylądowałem w Tokio jako informatyk, w firmie Graphica. Liczyłem, że będę miał lekką praktykę studencką i dużo czasu na treningi, ale praca okazała się na pełny etat, co w Japonii oznacza 12 albo więcej godzin spędzonych w biurze, często również w soboty.

Po pracy zwyczajowo chodziliśmy do knajpy z kolegami – wtedy przekonałem się, że Japończycy mają bardzo słabe głowy. Ja też nie mam szczególnie mocnej, ale po wypiciu trzech filiżanek sake oni byli pijani, a ja czułem się, jakbym pił wodę mineralną, bo sake ma raptem kilkanaście woltów.

W Japonii nauczyłem się mówić biegle po japońsku, miałem też dziewczynę Japonkę. Zarabiałem bardzo dobrze; podczas gdy mój ojciec w 1990 r. dostawał w kraju pensję w wysokości 30 dolarów miesięcznie, ja z nadgodzinami zarabiałem 1500 dolarów (obiad w dobrej restauracji kosztował 30 dolarów). Przez pierwsze dwa miesiące byłem pod wpływem szoku: oszczędzałem, prawie nigdzie nie wychodziłem. Z czasem się do tego przyzwyczaiłem.

Nigdy jednak nie przywykłem do wszechobecnego tłumu i niemiłosiernego tłoku w metrze. W porównaniu z Tokio warszawskie metro to betka. W Japonii po wejściu do wagonu w godzinie szczytu człowiek mógł podnieść nogi do góry i tak utrzymać się w powietrzu – taki był ścisk w wagonach. Parę razy dostałem też kuksańca od oshiya, czyli popychacza kolejek do wejścia do wagonu w metrze; nie jest to przyjemne uczucie, ale to dzięki oshiya metro odjeżdża w Tokio punktualnie nawet w godzinach szczytu.

Nie mogłem też znieść ciasnoty, moje mieszkanko miało nie więcej niż 10 metrów kwadratowych, łazienka była odlana z plastiku i przypominała toaletę w samolocie. Przy goleniu nie mogłem rozłożyć łokci. Pracowałem tyle, że na treningi nie starczało już czasu. To paradoks, że w Japonii przestałem regularnie ćwiczyć, najwyżej raz-dwa razy w tygodniu wieczorami, na dworze. Brak reżimu spowodował, że straciłem kaloryfer na brzuchu i zgubiłem nieco swojej wewnętrznej dyscypliny.

Po roku wróciłem do kraju i wpadłem w wir pracy: kończyłem studia, pracowałem w trzech miejscach, robiłem doktorat, na regularne treningi nie było czasu, chociaż dla utrzymania formy od czasu do czasu ćwiczyłem sam. Ale lata ćwiczeń Karate wywarły na mnie dożywotnie piętno.

Do tej pory potrafię się skoncentrować na tym, co robię i pracować o wiele wydajniej niż inni. Po tym, jak zostałem wiceprezesem Narodowego Banku Polskiego, moi współpracownicy nie mogli uwierzyć, że można tak szybko pracować i jednocześnie koordynować tak wiele spraw. Karate dało mi też zdolność ciągłego doskonalenia się. Na przykład, gdy w NBP oraz w Komisji Nadzoru Finansowego, której byłem członkiem, nie dawałem sobie rady z czytaniem olbrzymiej ilości materiałów (nawet kilkaset stron dziennie), nauczyłem się szybko czytać.

Teraz razem z całą rodziną uczę się języka chińskiego. Niestety japońskiego nie używałem przez 20 lat i prawie wszytko zapomniałem. Mam kasetę z mojej pożegnalnej imprezy w Tokio – gdy oglądam siebie mówiącego coś po japońsku, nie jestem w stanie zrozumieć większości słów. To bardzo dziwne uczucie. Wiem jednak, że mam ten język ukryty gdzieś głęboko w mózgu, bo czasami nagle pojawiają się w głowie kiedyś zapomniane słowa. Myślę, ze gdybym ponownie wyjechał do Japonii, to po kilku miesiącach znowu mówiłbym płynnie w tym języku. On jest łatwy do nauczenia w mówieniu, ale trudny w pisaniu i czytaniu. Ale to i tak nic w porównaniu z chińskim, który jest dramatycznie trudny nawet w wymowie.

Myślę, że odniosłem w życiu sukces. Piastowałem ważne i wysokie funkcje w sektorze publicznym i prywatnym, zostałem profesorem ekonomii. Prawie codziennie pojawiam się w telewizji jako komentator ważnych wydarzeń gospodarczych, moje artykuły na tematy ekonomiczne i finansowe ukazują się często w prasie polskiej i zagranicznej. Jako jeden z niewielu polskich ekonomistów publikowałem artykuły w Financial Times, The Economist i Wall Street Journal, najbardziej prestiżowych gazetach finansowych na świecie.

Znam osobiście prawie wszystkich polskich premierów, wszystkich ministrów finansów, większość prezesów banków, jestem często proszony o opinie przez Sejm i przez różne rządy, a firmy często dzwonią z prośbą, bym poprowadził dla nich seminaria o gospodarce. Mam dom bez kredytu, ładną, kochającą żonę i dwójkę udanych dzieci. Syn wygrał w tym roku olimpiadę polonistyczną szóstych klas i nie musiał pisać testu do gimnazjum, po prostu wybrał sobie takie, które najbardziej mu odpowiadało. To efekt zdolności moich dzieci, ale również panującego w domu szacunku dla ważnych spraw. Jestem dla moich dzieci jak sensei w dojo: wzorzec do doskonalenia się i kształtowania umiejętności, wiedzy i charakteru.

Jestem pewien, że ten sukces zawdzięczam po części cechom charakteru, które uformowały się podczas tysięcy godzin spędzonych w dojo.

To Karate nauczyło mnie mówienia tego, co myślę, uczciwości i solidności, zaufania do ludzi, umiejętności współpracy z innymi oraz chęci niesienia bezinteresownej pomocy. Karate uratowało mi również zdrowie, a może i życie. Gdy przed ponad dekadą mieszkałem na Woli, padłem ofiarą ataku. Wracałem wieczorem z siłowni i trzech krótko ostrzyżonych osiłków próbowało mnie okraść. Błyskawicznie obezwładniłem jednego, który założył mi krawat od tyłu, blokami odbiłem kilka kopnięć (nie wszystkie, o czym świadczyły ślady butów na mojej białej koszulce – jednak pod wpływem adrenaliny nie czułem kopnięć). Gdy przyjąłem pozycję walki z gardą i wrzasnąłem kiai, wszyscy trzej wzięli nogi za pas i uciekli.

Czasami myślę, by powrócić do Karate. Dzięki zajęciom na siłowni, jeździe na rowerze i grze w tenisa ciągle utrzymuję dobrą formę. 100 pompek w jednej serii na kostkach już nie zrobię, ale 60-70 jeszcze dam radę, potrafię podciągnąć się 20-30 razy na drążku. Potencjał jest, ale brakuje czasu, bo pracuję po 12 godzin na dobę, czasem więcej.

Większość z Was, czytających ten artykuł, też odniesie w życiu sukces. Karate będziecie ćwiczyli przez kilka lat, nieliczni dłużej, potem wciągnie Was dorosłe życie, rodzina, praca. Ale warto dobrze wykorzystać okres spędzony na treningach w dojo, bo właśnie podczas ciężkich treningów wykuwają się cechy charakteru, które decydują o sukcesie w przyszłości.

Na dojo radzicie sobie w trudnych sytuacjach, musicie pokonać własne słabości, radzić sobie z bólem mięśni, ścięgien i kości. Ale zyskujecie wiarę w siebie, wytrwałość, szacunek dla wysiłku swojego i innych. Czasami w pracy zawodowej spotykam ludzi, którzy mają w sobie to coś. Potem często okazuje się, że oni też ćwiczyli w młodości Karate. To prawdziwa szkoła życia.

Prof. Krzysztof Rybiński


Prenumeruj nasz Newsletter
spot_img
spot_img

podobne informacje

Sensei Tadeusz Derehajło

8 kwietnia odbyła się kolejna, III edycja projektu DŌJŌ. Wyróżniający się karateka z grupy Związku...

Wracamy do treningów w II tygodniu stycznia

W warszawskim klubie zajęcia szkoleniowe rozpoczynamy z kilkudniowym poślizgiem spowodowanym sezonem grypowym. A tak na...

Plan na ten rok…

Plan na ten rok, to utrzymać przede wszystkim zdrowie. Pandemia nie odpuszcza i nawet, jeżeli...